Ta historia nie powinna się nigdy wydarzyć.

Nie chcę mówić, że mogłem wykitować

— ale fakt jest taki, że gdybym miał więcej pecha, mogłoby mnie tu już nie być.

 

Zacznijmy jednak od początku.

 

KSW 99 i moje zwycięstwo. Widziałeś walkę?


Jestem dumny z siebie, z tego, co zaprezentowałem

— pełna dominacja przez 3 rundy i piękna wygrana.

Przed galą nie miałem żadnych problemów ze zdrowiem. Robienie wagi poszło najłatwiej w moim życiu. Było to naprawdę przyjemne doświadczenie.

 

Po wygranej walce, z grupką najbliższych, pojechaliśmy do Bielska na małą imprezę. Oprócz spuchniętego oka nie miałem żadnych innych obrażeń. Trochę whisky, chwila w klubie, kebab na mieście, magiczne ziele, gitara i śpiewanie „Wehikułu Czasu” o 3 nad ranem u Lampiona na balkonie. Było, ku*wa, pięknie. Bez ciężkich melanży, dragów, potarganych filmów, hektolitrów wódki — żadnych przesadyzmów w żadną stronę. Było bardzo normalnie, radośnie i po ludzku.

 

W niedzielę był kacyk, w poniedziałek wizyta w Vitalu na kroplówkę, spacer z Emi w górach, i wtedy wszystko się zaczęło.

 

Około 15 poczułem się gorzej. Wróciliśmy do domu z Żywca, a ja musiałem się położyć. Zacząłem gorączkować i przespałem cały dzień aż do wieczora.

 

Miałem jakieś 38,5°C, ale mówiłem sobie: „Okej, pora pocierpieć po walce i po nocnym gonieniu po mieście.” Wziąłem leki, jedne, drugie — gorączka nie spadała, byłem cały zlany potem. Bluza, w której spałem, była tak mokra, że mogłem ją prawie wykręcić. Przeżyłem jakoś noc i obudziłem się we wtorek. We wtorek moja Emilka miała urodziny. Miałem zaplanowane dla niej pewne atrakcje (które finalnie nie doszły do skutku, aż do dziś).

 

Poszliśmy na późne śniadanie, mieliśmy wrócić i lecieć dalej. Siedzieliśmy w kawiarni, a ja cały czas miałem dreszcze i gorączkę. Mieliśmy wrócić na chwilę do domu, bo chciałem „na chwilę” się położyć. Skończyło się tak, że położyłem się o 15 i nie umiałem wstać. O 22:30 wstałem. Emi, przerażona moim stanem, dała mi termometr. Już poprzedniego dnia mówiła: „Jedziemy do szpitala, wyglądasz źle.” Dała mi termometr i sprawdziłem temperaturę — miałem 39,8°C. Emilka napisała do Lampiona i Filipa Lamparskiego (mojego przyjaciela), i zawieźli mnie na SOR do Bielska.

 

SOR, jak to SOR — pewnie będę czekał kilka godzin, ale muszę to zrobić, uznałem.

 

Finalnie okazało się, że przy pierwszej rejestracji ratownicy na SOR rozpoznali mnie, więc potraktowali mnie z dużą opiekuńczością i zainteresowaniem. Gdy ściągałem bluzę, by zmierzyć ciśnienie, moja koszulka, którą założyłem 10 minut wcześniej przed wyjściem z domu, była do wykręcenia — cała mokra, a pot lał mi się z czoła strugami. Czułem się coraz gorzej, miałem zawroty głowy i czarne myśli.

 

Ratownik poszedł do lekarza. Wówczas na SOR-ze był lek. Robert Tobias (który w tej całej historii odegra cholernie ważną rolę). Okazało się, że Robert mnie zna, ogląda KSW, obserwuje mnie w mediach społecznościowych. Przyjął mnie szybko, poświęcił czas, tłumaczył. Tak, czułem się bezpieczny i zaopiekowany.

 

Nie wiem, czy wiecie, jak wygląda sala, na której leżą osoby przywiezione na SOR. To nieduża sala na 10, może 15 łóżek, gdzie zwożą ludzi karetkami: z pourywanymi rękami, połamanymi nogami, po wypadkach, po udarach i tak dalej. „Umieralnia” to nie jest dobre określenie — powiedziałbym raczej „cierpialnia”. Gdyby zmierzyć ilość cierpienia, które tam się gromadzi, byłaby to jakaś chora liczba, wy*ebana poza skalę.

 

Położono mnie na łóżku, sprawdzono krew. Najprostsze badania, TK głowy, podano Pyralginę. Po 2 godzinach okazało się, że CRP — białko ostrej fazy (taki marker, który mówi o stanie zapalnym w ciele), którego norma to do 5 — u mnie wynosiło 105. Ponadto miałem złamany nos i szalejącą w ciele infekcję. Lekarz Robert wytłumaczył, że muszę zostać na noc na SOR-ze, podadzą mi antybiotyki, rano poprawimy wyniki krwi i, jeśli będzie wszystko okej, mnie wypuszczą.

Przekazałem informację bliskim — mojej biednej Emi, która przeżywała… nie chcę myśleć, co.

 

W międzyczasie przypomniałem sobie, że mój przeciwnik po walce przyznał się, że miał gronkowca, i przekazałem tę informację komuś na sali. To była środa wieczorem.

 

Teraz musimy wrócić do niedzieli wieczora, ale tylko na chwilkę. Gdy obudziłem się wieczorem, czułem, że dwie rany, jakie miałem po walce — na łokciu i kolanie — dziwnie mnie piekły, swędziały i spuchły. Wystraszyłem się, że mogłem zarazić się od Karola gronkowcem. Umówiłem się rano PRYWATNIE na wymaz z moją koleżanką Anią. W sumie, gdy wstałem w poniedziałek, rany wyglądały normalnie, ładnie, czysto, tak że gdy pojechałem do laboratorium, już mieliśmy nie robić tego wymazu, bo wszystko wyglądało okej, ale Ania mówi: „Dawaj, robimy, jak już tu jesteś.” Zrobiliśmy. Na wynik z wymazu czeka się zazwyczaj 3-4 dni.

 

Wracamy do środy i łóżka na SOR-ze.

 

Próbowałem zasnąć. Nagle przywieźli kogoś z rozszarpaną dłonią po wypadku w pracy, kolejno dwie osoby po wypadku samochodowym. Obok mnie jakaś pani, ledwo żyjąca (mam wrażenie), wydawała charczące dźwięki, jakby zaraz miała skonać. To była jedna z gorszych nocy w moim życiu. Nie wspominam o połamanych rękach, zmielonej stopie przez jakąś maszynę i gościu, który spadł z drabiny. To było, ku*wa, straszne.

 

Noc była potargana — co 30 minut otwierałem oczy. Gorączka chyba spadła, poczułem się lepiej. Rano zmienił się lekarz, pobrali krew do badania, podali kolejną kroplówkę. Ciut pobolewał mnie brzuch z prawej strony, co zgłosiłem.

 

Faktem jest, że jedyny problem zdrowotny, jaki mam, to wrodzona wada woreczka żółciowego, której symptomy odczuwam od dziecka. Kilka razy w roku czuję, że się zapala i muszę wziąć leki przeciwbólowe. Miałem robione USG już wcześniej i wiedziałem, że mam w nim dwa malutkie polipy, a także że jest coś nie tak, ale bez żadnej tragedii.

 

W szpitalu zrobiono mi USG, a lekarz, który je robił, nie zauważył nic złego, prócz czegoś w woreczku żółciowym. Zobaczył polipy i powiedział: „Ta ściana woreczka jest jakaś pogrubiona i zapalona” — co też było na opisie, napisanym w dość śmieszny sposób (załączam zdjęcie).

Więc sam do końca nie był pewien, co to, ku*wa, jest.

Wracam na salę — przychodzi starszy lekarz, nie ten, który mnie znał, z kartką i mówi tak:
— Panie Michale, potrzebuję zgody na operację, musimy Panu usunąć woreczek. CRP nie spadło, a wzrosło z 105 do 130, a w USG widać zapalony woreczek.

Zatkało mnie.

Mówię: „Jak to, co, kiedy, dlaczego?”
Odpowiada: „Tu i teraz — dziś operacja.”

Byłem w szoku i zmieszany, ponieważ wiem, jak istotnym narządem jest woreczek żółciowy, oraz mam wiedzę na temat błędnych procedur medycznych i błędów popełnianych w szpitalach.

Poprosiłem o 10 minut czasu. W tym czasie pisałem i dzwoniłem do wszystkich osób, które mogły mi doradzić, co zrobić i skonsultować dany stan. 10 minut to było za mało.

Lekarz wrócił. Zapytałem go, jakie są opcje — już trochę uspokojony.

Odpowiedział: „Albo Pan się zgadza i Pana operujemy, albo wychodzi Pan na własne żądanie.”

Ani jedna, ani druga opcja nie była dla mnie dopuszczalna. Przecież miałem prawie sepsę — CRP 130, która mogła się szybko rozwinąć i mnie zabić. A z drugiej strony czułem, że ten pieprzony woreczek żółciowy nie jest przyczyną mojego stanu.

Faktem jest, że robienie wagi, uszkodzenia w trakcie ciężkiej, 15-minutowej walki, długi camp itd. mogły dać tak duże zniszczenia, stan zapalny i problemy, ale czy aż takie? — mówiłem do siebie, podważając swoje przekonanie.

Lekarz kazał zdecydować — powiedziałem, że potrzebuję jeszcze czasu. Wyprosił mnie z SOR-u na korytarz, bo brakowało łóżek, i kazał zastanowić się na korytarzu. Tak, dobrze czytacie — na korytarzu.

Telefony, rozmowy, znajomi lekarze, szybkie konsultacje. Próbowałem opowiadać osobom z branży streszczoną wersję historii, aby mi podpowiedzieli, bo nie miałem czasu, by powtarzać 10 razy tę samą długą historię ze wszystkimi wątkami. To był popierdolony czas.

Pamiętam, że rozmawiałem z Anią przez telefon, gdy na korytarzu zobaczyłem mojego wybawcę. Lekarz, który przyjął mnie na SOR-ze, Robert Tobias, zauważył mnie i podszedł do mnie. Mówi:
— Co, Panie Michale, mamy tu zapalony woreczek? — usiadł ze mną na korytarzu, opowiedziałem mu swoje odczucia, poprzednie przeżycia, wszystko, co myślę. Powiedział, że też nie operowałby tego woreczka (nie usuwał), bo nie ma w nim kamieni, ale procedury są takie, że jeśli JEST PROBLEM i nie znaleźli nic innego poza tym (chyba zapalonym) woreczkiem, to muszą go usunąć. Przecież woreczek żółciowy jest nikomu niepotrzebny — można go normalnie wyciąć. Co z tego, że potem do końca życia musisz przyjmować endogenną żółć, gdy chcesz, by Twój układ trawienny pracował prawidłowo.

Robert ustalił, że ryzykujemy — wypisuje mnie, daje mi antybiotyki, idę do domu i kolejnego dnia rano wracam na badania.

Wróciłem do domu. Spałem kilka godzin, jadłem leki, poczułem się lepiej. Kolejnego dnia, czyli w czwartek, wróciłem rano na SOR — przyjęto mnie szybko, zrobiono badania krwi i wiecie co?
CRP dalej nie spadło, mimo antybiotyków, mimo leków, mimo tego, że czułem się lepiej.

SZOK.

Dodatkowo enzymy wątrobowe były wywalone w kosmos, bilirubina i krwinki poleciały tak w dół, jakby dostał jakiejś anemii hemolitycznej. Byłem przerażony, choć czułem się lepiej.

Na kolejne badania miałem wrócić w kolejny poniedziałek (gdy piszę ten tekst, jest niedziela, czyli jutro).

 

Wróciłem do domu, brałem leki, tego dnia spałem już mniej, wracał mi apetyt.

 

Kolejnego dnia poleciałem sam prywatnie zrobić badania, bo musiałem wiedzieć.

 

Czułem się zdecydowanie lepiej. W końcu moje ciało zaczęło się regenerować po walce, opuchlizna z twarzy zaczęła schodzić, a ja miałem siłę na 10-minutowy spacer (z 3 przystankami).

 

Wyniki badań przyszły o 16:00.

 

Szok!

 

CRP spadło, ALAT i ASPAT spadały, reszta markerów również spadała, a ja czułem się lepiej, co znaczy, że w końcu, ku*wa, zdrowieję.

Tego dnia przyszły też wyniki posiewu na gronkowca.

 

Wyniki były dodatnie.

 

Mój przeciwnik w trakcie walki zaraził mnie gronkowcem i paciorkowcem, przez co prawie usunięto mi niesłusznie woreczek żółciowy, prawie umarłem, straciłem tydzień życia, mnóstwo zdrowia, a moja rodzina przeżyła koszmar. Czuję się jak gówno, a moje ciało jest w tragicznym stanie od leków, zakażenia i innych czynników. A dodatkowo zniszczyłem urodziny mojej Emilce i straciłem bilet za 1,5 tys. zł (w środę mieliśmy lecieć do Hiszpanii).

 

PROGRAM - REGENERUJ SIĘ JAK WOLVERINE

Scroll to Top
[kalkulator]

Wypełnij formularz